polskiW strone Europy?

Teaser
DRUCKVERSION W stronę Europy?

Szczecin w poszukiwaniu nowej tożsamości

UWE RADA

Nowe stare miasto

Wystarczy nieco przymrużyć oczy. Nie oglądać się na prawo i lewo, lecz spojrzeć na wprost, w kierunku Rynku Siennego. Tam stoją dwie kamienice, których barokowe szczyty nie mogłyby być bardziej okazałe. Tylko te niebieskie i czerwone kolory fasad są nieco irytujące. Czy te kamienice na szczecińskim Rynku Siennym, zwanym niegdyś Heumarkt, są jeszcze stare czy też jednak nowe? Czy Ratusz Staromiejski ze swoimi gotyckimi fasadami to oryginał czy tylko kopia? Co to ma wszystko wspólnego z architekturą nowych domów Starego Miasta przy Nowej Starówce, niegdysiejszym Neumarkt? Czy Rynek Sienny i Nowa Starówka to typowe obiekty powojennej zabudowy czy tylko turystyczna farsa, coś w rodzaju miasta ze świata Disneya dla sentymentalnych turystów odwiedzających byłe strony rodzinne? "Najmłodsze stare miasto Polski", jak to określił szczeciński historyk sztuki Rafał Makała, rodzi więcej pytań niż udziela odpowiedzi.

To ma związek przede wszystkim z fragmentarycznym charakterem architektury Szczecina. Inaczej niż wschodnia pierzeja Rynku Siennego, która na powrót prezentuje się w ścisłej zabudowie, szczecińska starówka w kierunku zachodnim jest otwarta, przypominając miejski pejzaż powojennej moderny. Domy o trzech, a nawet pięciu piętrach, dużo światła i słońca, tylko tu i ówdzie barokowa zabudowa, przestronne zieleńce i place zabaw – to wszystko nie tylko kontrastuje z urzekającymi kulisami postmodernistycznej teraźniejszości. To wynik świadomego zabiegu, mającego być przeciwieństwem powojennych planów odbudowy miast takich jak Warszawa, Wrocław czy Poznań. Szczecin, niegdyś niemiecki Stettin, który po wojnie znalazł się w granicach Polski, już w latach 50-tych XX wieku podjął próbę ucieczki do przodu: w kierunku miasta o charakterze polskim i na wskroś socjalistycznym.

Szczecin to miasto kontrastów. W trakcie spaceru z Rynku Siennego w kierunku północnym, napotykamy na Kwartał Przy Baszcie (Quartier an der Bastei). Baszta to pozostałości po wcześniejszej Baszcie Panieńskiej, zwanej też Basztą Siedmiu Płaszczy, średniowiecznej fortyfikacji, którą już w XIX wieku przebudowano na cele mieszkalne względnie zabudowano kamienicami. Aż do tego miejsca dotarła odbudowa szczecińskiej starówki w duchu postmodernizmu; tu też się kończy.

Niecałe trzydzieści metrów od Kwartału Przy Baszcie drogi dojazdowe o łukowatym kształcie i szerokie, niemal autostradowe zjazdy Trasy Zamkowej wiją się i sięgają niczym macki ośmiornicy aż w kierunku Starego Miasta. Przypomina to agresywną wojnę pozycyjną toczoną między dwoma rodzajami architektury miejskiej. To nie jest zmaganie jak równy z równym, ale każdy, kto to obserwuje, ma wrażenie, że jest świadkiem imponującego spektaklu, w którym toczy się walka o to, komu przypadnie zwycięstwo i panowanie nad miastem.

Wszystkie te architektoniczne zabiegi, czyli powojenna zabudowa lat 50-tych, sposób poprowadzenia ruchu drogowego w latach 70-tych oraz odbudowa miasta w duchu postmodernizmu, były próbą nowej interpretacji tej przestrzeni, mającą zapełnić architektoniczną pustkę, jaką pozostawiła po sobie zniszczona w czasie wojny starówka. Jednak cały ten wysiłek nie został doprowadzony do końca, utrwalił jedynie niespójną fragmentaryczność miejskiej panoramy. Pozostał niedokończoną próbą nadania temu oddalonemu tylko 125 km od Berlina miastu z jego 420.000 mieszkańcami nowego przeznaczenia – miastu ze słowiańskimi korzeniami, niemiecką historią, polską teraźniejszością i europejską przyszłością.

Niemieckie czy polskie?

W dolnym biegu Odry brzegi są szczególnie pagórkowate. Kraina, przez którą ta rzeka toruje sobie drogę, zanim swe wody rozleje w Zalewie Szczecińskim i korytami Peene (Piana), Świny i Dziwny znajdzie swe ujście w Morzu Bałtyckim, jest cudowna. Patrząc na bukowe lasy, czołowe moreny i jeziora, tak charakterystycznych dla tego krajobrazu, wcale nie dziwi, że to właśnie w tym miejscu, na wzniesieniu na zachodnim brzegu Odry, rozpoczęła się historia Szczecina. Już na przełomie VII i VIII wieku na najwyższym wzniesieniu w okolicy zwanym Tryglaw (Trzygłów) powstała słowiańska osada rzemieślnicza, która w połowie IX wieku została rozbudowana o gród. O panowanie nad tą okolicą toczono wiele bojów. Bieg Odry wyznaczał bowiem zachodnią granicę oddzielającą ziemie Piastów od posiadłości niemieckich księstw. Przez niemal czterysta lat ta zamkowa osada znajdowała się w polskich rękach. Dopiero pod koniec XII wieku w te rejony przybyli pierwsi niemieccy osadnicy, budując własną osadę w pobliżu rzeki, w miejscu dzisiejszego rynku Starego Miasta.

Szczecin stał się niemiecki dopiero wówczas, gdy wraz z pochodzącym z Bambergu kupcem Jakobem Beringerem na arenę dziejów wstąpił hojny darczyńca i inwestor. Beringer sfinansował w 1187 r. budowę świątyni, dzisiejszego kościoła św. Jakuba (St. Jakobikirche), z przeznaczeniem dla niemieckiej społeczności osady. Od tego momentu napływ Niemców był już nieustanny. Gdy w 1243 r. Szczecin uzyskał prawa miejskie, słowiańska osada na wzniesieniu Tryglaw już nie istniała. Niemiecki Szczecin szybko stał się ważnym ośrodkiem handlu. Na nabrzeżu Odry powstał tzw. Bollwerk, czyli Nabrzeże Portowe, pierwowzór szczecińskiego portu.

W połowie XIV wieku niemieccy mieszkańcy miasta rozpoczęli budowę gotyckiego ratusza, co od tej pory podzieliło rynek na część południową i północną, czyli na Rynek Sienny i Nową Starówkę. W owym czasie na Pomorzu panowała dynastia Gryfitów, która przekształciła to księstwo w niezależne państwo, będące czymś w rodzaju buforu pomiędzy Brandenburgią, Polską a państwem zakonu krzyżackiego. Właśnie dzięki temu granicznemu położenieu Szczecin mógł stać się prężnym miastem handlowym i członkiem Hanzy. Z czasem miasto stało się jednym z najbardziej znaczących pruskich twierdz. W 1720 r. Szczecin był już stolicą pruskiej prowincji Pomorze a tym samym "bastionem przeciw Szwecji i Polsce". Powstało tu nie tylko wiele koszarów i fortów, lecz także reprezentatywnych budowli i obiektów wojskowych. Najsławniejsze z nich, barokowe Berliner Tor oraz Königstor, istnieją do dziś jako Brama Portowa i Brama Królewska.

Czy miasta-twierdze są raczej twierdzami czy bardziej jednak miastami? Podczas gdy w innych rejonach Prus garnizony i centra miast rozwijały się samodzielnie i niezależnie od siebie, tu wraz z budową będących częścią fortyfikacji barokowych bram, koszarów i fortów rozpoczął się okres zmagań, które przez niemal dwieście lat towarzyszyły rozwojowi Szczecina. To była pierwsza walka o tożsamość miasta, którą miejski kronikarz Maciej Czekała w swej książce Był sobie Szczecin trafnie określił jako "wojnę" – wojnę cywilnej administracji Szczecina z wojskowymi. To była wojna nierównych szans, w trakcie której administracja miasta przez dziesięciolecia była na spalonej pozycji. Działo się tak dlatego, bo aż do lat 20-tych XXwieku forty i budynki garnizonowe utrudniały rozwój Szczecina i przekształcenie go w nowoczesne miasto. Dla Prusaków Szczecin będący bazą wojskową był ważniejszy niż centrum międzynarodowego handlu. Wiemy, jak to się skończyło. W wyniku nocnych bombardowań w styczniu i sierpniu 1944 r. szczecińska starówka legła w gruzach, i to aż w dziewięćdziesięciu procentach, reszta miasta w siedemdziesięciu. Po niemieckim Stettin nastał polski Szczecin.

Na Zachód!

Na najwyższym piętrze mieszczącego się w Ratuszu Staromiejskim szczecińskiego Muzeum Miejskiego, gdzie prezentowane są różne fazy odbudowy miasta po II wojnie światowej, wisi plakat ukazujący nową mapę Polski po przesunięciu jej granic na zachód. Nad brzegami Odry stoi wielki, biało-czerwony słupek graniczny. Nad wszystkim góruje napis "Na Zachodzie ziemie czekają". Zaraz obok plakatu można podziwiać stare ulotki, za pomocą których polski rząd po 1945 r. kusił "repatriantów", jak nazywano nowych osadników, by przybywali na "Ziemie Odzyskane". "Szczecin jest polski", czytamy w obwieszczeniu z 7 lipca 1945 r., podpisanym przez pierwszego polskiego prezydenta miasta Piotra Zarembę. Ale to miasto nie było jeszcze wówczas takie polskie. 5 lipca, gdy zarząd miasta przekazano polskiej administracji, obok 1.500 Polaków wciąż jeszcze żyło 84.000 Niemców.

Dopiero w ciągu kolejnych dwóch lat wzrosła liczba ludności polskiej, a mianowicie z 26.000 w grudniu 1945 r. do 108.000 w grudniu 1946 r. Czy dziś w ogóle możemy sobie wyobrazić, co musiał czuć Polak wypędzony z Wilna lub przybyły tu za pracą z Polski centralnej czy też zwykły polski żołnierz, gdy po raz pierwszy stąpał po ziemi, która rzekomo miała na niego czekać? Co musiał czuć człowiek przybywający do zupełnie mu obcego miasta, które miało się stać jego nową ojcowizną? Co czuł przybywający do tego w znacznym stopniu zniszczonego miasta polski wypędzony, który teraz miał się podjąć odbudowy Szczecina, nie jako niemieckiego, lecz jako polskiego miasta?

Łatwiej to sobie wyobrazić, gdy przeglądamy książkę wydaną przez dziennik Kurier Szczeciński. Rzecz zwie się Szczecin w albumach rodzinnych i za pomocą starych fotografii pokazuje, z jakim uporem i z jak wielkim pionierskim zapałem nowi mieszkańcy zapuszczali korzenie w nowej ojczyźnie. Taka pani Jasieńska na przykład: na tle krajobrazu ruin wraz ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi ustawiła się do zdjęcia. W rękach każdego z nich szufle, które nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości, że to zdjęcie ma utrwalić moment entuzjazmu towarzyszącego czasom przełomu. Czasom prowadzącym w lepszą przyszłość, nawet jeśli ta przyszłość wciąż jeszcze była zatopiona w gruzach. "Jestem mieszkanką Szczecina od grudnia 1945 r.", oto późniejszy komentarz pani Jasieńskiej do tego zdjęcia. "To były ciężkie a zarazem ciekawe czasy, pełne radości – wojna się skończyła. To była wspólna praca przy odgruzowywaniu, chyba na Placu Orła Białego."

Na innych zdjęciach, przesłanych do Kuriera Szczecińskiego przez byłych pionierów, widać matki i ojców z wózkami dziecięcymi – w tle ruiny kościoła św. Jakuba, starówki lub Zamku Książąt Pomorskich, któremu początkowo nadano nazwę Zamku Piastowskiego. Albo pierwsze stragany z owocami i warzywami przy Aleji Wyzwolenia. "Zniszczenia wojenne", czytamy w albumie, "były ogromne. Śródmieście, dzielnica portowa, nawet sam port leżały w gruzach. Nowi mieszkańcy, którzy znaleźli tu dach nad głową, musieli wziąć się za dzieło odbudowy. Na terenach poniemieckich rosło inne miasto niż te przedwojenne. Teraz to było miasto o polskim charakterze."

Polski charakter

Polski charakter, to było słowo-klucz, nie tylko w Szczecinie. Także w innych niegdyś zamieszkanych przez Niemców miastach, które po wojnie przypadły Polsce, poszukiwanie wątków polskiej historii stało na pierwszym planie. Jednak w Szczecinie, inaczej niż w Gdańsku, Wrocławiu czy Poznaniu, szczególnie trudno było znaleźć wątki łączące to miasto z historią Polski. Najstarsze budynki, kościół św. Jakuba i Ratusz Staromiejski, były bezspornie niemieckie. Tylko w pólnocnym skrzydle zamku zabrano się za odbudowę jednej z fasad w jej starym, renesansowym kształcie. To zbyt mało, by w przestrzeni architektonicznej zakorzenić polską tradycję.

Mało kto lepiej zdawał sobie z tego sprawę niż Piotr Zaremba. Jako pierwszy polski prezydent Szczecina, z wykształcenia urbanista i architekt, od początku opowiedział się przeciwko odtworzeniu zniszczonego miasta. Zaremba był raczej zwolennikiem "śmiałych" rozwiązań. Już w 1946 r. przedłożył pierwsze plany odbudowy miasta. Szczecin, twierdził 36-letni wówczas Zaremba, znajdował się przed wojną na peryferiach, w sposób sztuczny wzorowano go na Hamburg czy Berlin, miasto nie mogło się więc rozwijać zgodnie z jego geograficznym położeniem. Przede wszystkim jednak miasto odwróciło się od swego naturalnego zaplecza, czyli Polski. Koniec z tym. Jeśli sama historia nie oferowała zbyt wielu punktów stycznych, to jej miejsce musiała zastąpić geografia. Jej to przypadło zadanie utrwalenia "polskiego charakteru" Szczecina.

Pierwsze prace związane z odbudową miasta rzeczywiście były śmiałe. Ich celem było odwrócenie zorientowanego na zachód Stettina w kierunku wschodnim i w ten sposób przeobrażenie miasta w polski Szczecin. Kto dziś idzie z Dworca Głównego w kierunku Odry, nie napotka żadnej reprezentacyjnej nadbrzeżnej promenady, lecz stanie nieco zdezorientowany nad "Nabrzeżem Wieleckim", będącym ruchliwą, wielopasmową drogą szybkiego ruchu prowadzącą wzdłuż Odry. Budowę tej drogi, nazwanej wówczas "Arterią Nadodrzańską", przewidziano już w pierwszych planach urbanistycznych autorstwa Zaremby. Miała ona połączyć dworzec z położonym na północ od zniszczonej starówki centrum administracyjnym, mieszczącym się powyżej Tarasów Hakena (Hakenterrasse), zwanych odtąd Wałami Chrobrego.

Jednak przede wszystkim była to droga dojazdowa do wybudowanej w latach 70-tych Trasy Zamkowej, która dziś toczy ten tak wyjątkowy urbanistyczny pojedynek z Basztą Panieńską. Ośmiopasmowy Most Odrzański stanowi przedłużenie – położonego na zachodnim brzegu – miasta w kierunku wschodnim. Taki zabieg umożliwił rozpoczęcie budowy znajdującego się dziś na wschodnim brzegu Odry wielkiego osiedla Słoneczne, które liczy 50.000 mieszkańców. W przyszłości Szczecin miał bardziej przypominać Warszawę, niż Berlin. "Wybór architektonicznego języka form oraz koncepcji urbanistycznych", pisze pochodzący z Greifswald historyk i slawista Jörg Hackmann o historii szczecińskiej urbanistyki w okresie powojennym, "można interpretować jako pewien wyznacznik zarówno odnośnie tożsamości jak i światopoglądu zleceniodawcy", jako rodzaj "projektowania i propagowania nowej kolektywnej tożsamości".

Jednak wkrótce miało się okazać, że most łączący oba brzegi Odry nie wystarcza, by dać początek nowej tożsamości Szczecina. Mimo prawie zupełnego zniszczenia starówki, mimo budowy Arterii Nadodrzańskiej, w pierwszych latach powojennych "niemiecki charakter" Szczecina nadal był bardzo wyraźny.

W mieście wciąż jeszcze dominowały budowle wzniesione w okresie pruskim i wilhelmińskim. Przykładem niech będzie dzielnica wokół byłego Kaiser-Wilhelm-Platz, który teraz zwie się Placem Grundwaldzkim. Swą zabudową przypominała berlińskie dzielnice Prenzlauer Berg czy Kreuzberg z ich kamienicami czynszowymi. Albo weźmy układ ulic, będący dziełem Jamesa Hobrechta. Ten inżynier budownictwa był nie tylko miejskim radcą budowlanym Berlina, który w latach 1859–1861 zrealizował plan zabudowy stolicy Prus, czyniąc z niej "największe na świecie miasto czynszowych kamienic".

Nieco wcześniej Hobrecht był też miejskim radcą budowlanym Szczecina. W związku z tym trudno się dziwić, że "polski charakter" miasta kształtowano nie tylko w sensie geograficznym, ale także realizowano go w opozycji do planów urbanistycznych niemieckiego Szczecina. Stosowny program ogłosił zresztą sam Piotr Zaremba. Prezydent miasta nie pozostawił najmniejszych wątpliwości co do oceny, że starówka była "ciasna i ponura". Według Zaremby jakakolwiek odbudowa winna postawić sobie za cel "usunięcie błędów i nieporozumień z czasów niemieckich". Tworzenie polskiego Szczecina, twierdził Zaremba, winno zatem "w sposób odważny i konsekwentny podążać śladem najnowszych tendencji urbanistyki". Odtąd o nowym charakterze miasta miał świadczyć nie tylko most łączący oba brzegi Odry, lecz także nadejście nowej epoki w architekturze.

Projekt starówki

Podstawę do budowy nowoczesnego, socjalistycznego Szczecina stanowił wieloetapowy plan zabudowy Górnego Miasta, opracowany na zlecenie Zaremby w połowie lat 50-tych przez pracownię "Miastoprojekt". Pierwsze prace rozpoczęto w latach 1956–1960 na zachód od Rynku Siennego. Co prawda układ ulic starówki został w większości zachowany, w nawiązaniu do historycznej zabudowy zrezygnowano też z płaskich dachów.

Niemniej jednak Zaremba chwalił plany "Miastoprojektu", ponieważ w odróżnieniu od planów odbudowy innych polskich miast ten obywał się bez archaizmów. Druga faza prac realizowanych w latach 1958–1960 przewidywała poszerzenie ul. Wyszyńskiego, niegdyś Breite Straße. W ten sposób po raz pierwszy ulica wychodząca ze środmieścia łączyła się bezpośrednio z Mostem Długim (niem. Hansabrücke). W przeciwieństwie do pierwszego etapu budowy, jaki realizowano w Mieście Górnym, ul. Wyszyńskiego została zbudowana wyraźnie wyżej. Na obrzeżach starówki Szczecin miał się prezentować w sposób jeszcze bardziej śmiały, nowoczesny i konsekwentny. W oczach Zaremby sformułowanie "odmienność zabudowy w odróżnieniu od innych polskich miast", oznaczało przede wszystkim, że Szczecin miał być zupełnie inny niż Gdańsk.

Co prawda także w Gdańsku pojawiły się głosy sprzeciwu wobec odbudowy miasta zgodnie z historycznymi planami. "Tutaj w Gdańsku", pisał architekt Edmund Osmańczyk w kwietniu 1945 r., "zniszczenia w ogóle mi nie przeszkadzają." Ton tej wypowiedzi przypomina stanowisko Zaremby. Stąd blisko już do stwierdzenia, by z Gdańska pozostało to tylko, co posiada każdy międzynarodowy port, a więc urządzenia portowe, stocznie, fabryki, przedmieścia robotnicze. "Więcej", twierdzi Osmańczyk, "nam nie potrzeba. Gdańsk zbudujemy wreszcie sami na polską modłę, a nie na krzyżacką butę."

Tym niemniej pod koniec lat 40-tych zdecydowano o odbudowie Gdańska w jego historycznym kształcie. 81-letni dziś Wiesław Gruszkowski, który jako młody architekt uczestniczył w dziele odbudowy miasta, wspomina powody, które przesądziły o tej decyzcji: "Zabytki Gdańska miały rangę europejską. Ich odbudowanie było nie tylko zadaniem o wymiarze regionalnym czy narodowym." Podobnego zdania był też generalny konserwator zabytków Jan Zachwatowicz, którego głos był ostatecznie przesądzający: "Ze względu na fakt, że [Gdańsk] był niegdyś dla różnych kultur europejskich główną bramą do Polski, jest tu wiele europejskich zabytków kultury. Chodzi tu więc nie tylko o polskie zabytki, dlatego nie wolno nam ograniczać naszego szacunku tylko do tych obiektów, które bezpośrednio związane są z Polską." Zatem w Gdańsku już wcześnie łączono dzieło odbudowy miasta z ideą europejską, a nawet z europejską tożsamością.

Tymczasem w Szczecinie, gdzie panowała niechęć wobec "archaizmów", związki miasta z Europą pozostawały raczej na marginesie. Zasadniczą rolę przy odbudowie miasta odegrało jego przygraniczne położenie, w bezpośredniej bliskości do Niemieckiej Republiki Demokratycznej – to właśnie ten czynnik był przesądzający, silniejszy niż jakakolwiek inna koncepcja. Jednak polska przyszłość, za pomocą której w tym mieście pogranicza próbowano się odgrodzić od jego niemieckiej przeszłości, należała do innych miast, oczywiście do Warszawy, ale także Gdańska, Wrocławia czy Poznania. Zorientowanie Szczecina na wschód przypominało świeżą, lecz nieodwzajemnioną miłość. Z perspektywy Warszawy Szczecin pozostał miastem leżącym daleko, gdzieś na rubieżach. Tak było przynajmniej do 1989 r., a więc do momentu przełomu, który nie tylko przyniósł koniec podziału Europy, ale spowodował, że Szczecin na powrót znalazł się w jej sercu.

Nowy Szczecin

Wraz z końcem ideologii nastaje też czas końca urbanistycznych wizji. Miasto jest już nie tyle tam, gdzie zostało zaplanowane, lecz tam, gdzie przebywają jego mieszkańcy. Na przykład w Bramie Jazz Cafe, tam, gdzie zaczyna się Szczecin okresu grynderskiego wraz ze swoim – tak długo niemile tu widzianym – "niemieckim charakterem". Brama Jazz Cafe to jeden z najbardziej ulubionych miejsc spotkań młodych szczecinian. Od południa do drugiej w nocy schodzą się tu studenci i artyści, czasem zagląda tu też kilku turystów. Przy mlecznej kawie, wytrawnym czerwonym winie czy koktajlu zagłębiają się w rozmowę czy lekturę gazet. Szczególną atmosferę tego miejsca tworzy wystrój jego wnętrza: chromowane stoły, pokryte matowym szkłem w kolorze pastelowej zieleni, podłoga wyłożona terakotą, kolorowe designerskie lampy. Aranżacja wnętrza jest nowoczesna, ale bynajmniej nie zimna, kolorowa, lecz pozbawiona kiczu.

To przestrzeń świadcząca o atmosferze przełomu, ale nie unikająca własnej historii. W Jazz Cafe, urządzonym w byłej pruskiej Bramie Królewskiej (niem. Königstor) spotykają się młodzi Polacy, przedstawiciele trzeciego i czwartego pokolenia powojennych osiedleńców, którym daleko zarówno do nostalgii jak i do "śmiałej" wizji przyszłości, jak ją widział Piotr Zaremba. Tę generację szczecinian charakteryzuje nowy stosunek do historii miasta, przypominający raczej zabawę z jego różnymi pokładami przeszłości, z których teraz można czerpać pełnymi garściami.

Szczeciński dziennikarz Bogdan Twardochleb określił tę hybrydalną formę nowego oswajania się z historią jako poszukiwanie "małych ojczyzn". Przy czym nie chodzi tu oswajanie niemieckiej i polskiej przeszłości miasta, bo ta nadal raczej dzieli, lecz o poszukiwanie tego, co mimo różnic potrafi łączyć. "To, co nas łączy z młodymi ludźmi z niemieckiej strony, to historia Pomorza", twierdzi Twardochleb i przywołuje dynastię Gryfitów, która na Pomorzu Zachodnim panowała do czasu przejęcia tych ziem przez Prusy i była spokrewniona z dynastią polskich Piastów.

W Polsce nie da się całkiem obejść bez historii. Podczas gdy pomorska historia Szczecina tworzy małą ojczyznę, to w przyszłości tą dużą ojczyzną będzie Europa regionów. Jednak do takiej Europy wciąż jest jeszcze daleko. Ostatnio na bramach szczecińskiej stoczni znowu wiszą transparenty. Pomiędzy nimi widać też kilka biało-czerwonych flag. Dają do zrozumienia, że ratowanie stoczni to zadanie o znaczeniu narodowym. Przede wszystkim to sprawa, która decyduje o "być albo nie być" dla Szczecina jako ośrodka gospodarczego. W końcu stocznia z jej 6.000 pracowników to największy pracodawca w mieście. Do tego dochodzi jeszcze 10.000 miejsc pracy w zakładach kooperujących ze stocznią. Koniec budowy statków dla Szczecina, który znów chce uchodzić za "miasto morza", oznaczałby katastrofę.

A jednak koniec stoczni nastąpił. W 2002 r. Stocznia Szczecińska ogłosiła upadłość. Ale nadszedł też długo oczekiwany ratunek. I to z Warszawy. Po ogłoszeniu upadłości stocznia została natychmiast przejęta przez państwo. Ale od tej pory szczecinianie są niepewni przyszłości. Inaczej, niż sądzi wielu po niemieckiej stronie granicy, także w tej zachodniopomorskiej metropolii przyszłość bynajmniej nie jest pewna.

Gdzie dla tego miasta między Warszawą a Berlinem jest jeszcze jakieś miejsce? To pytanie słychać tu ostatnio coraz częściej. Gdzie leży Europa, na barkach której spoczywają nadzieje ludzi z Löcknitz? Gdzie jest Europa europejskich statków, dla których rozbudowano już kanał Hohensaaten-Friedrichsthaler-Wasserstraße a niedaleko Niederfinow ma powstać nowa podnośnia? Jakie miejsce Europa przewidziała dla Szczecina?

Strasburg nad niemiecką granicą

Kazimierz Wóycicki i Andrzej Kotula podjęli próbę odszukania tego szczecińskiego miejsca w Europie. Raz w miesiącu zapraszali do udziału w odbywającym się w Zamku Książąt Pomorskich "Forum Polska–Niemcy", by porozmawiać o trudnych relacjach między Polakami a Niemcami, o położeniu Szczecina między Warszawą a Berlinem, wreszcie o sytuacji w tym regionie pogranicza. Na każde ze spotkań przychodziło nawet 200 osób. Po dziesięciu spotkaniach dyskusyjnych warszawski politolog oraz mieszkający w Szczecinie publicysta i znawca Niemiec dokonali pierwszego podsumowania. Według nich Szczecin odgrywa szczególnie ważną rolę nie tylko w regionie pogranicza, lecz także w kontekście stosunków polsko-niemieckich. A mimo to miastu nadal brakuje symbolu, który to znaczenie by odzwierciedlał.

Według Wóycickiego i Kotuli symbolem pomostu między Polakami a Niemcami wciąż jeszcze pozostaje most łączący Frankfurt ze Słubicami. "Most i Collegium Polonicum to 'uświęcone miejsca spotkań' polityków, gdzie zlatują się helikopterami, wygłaszają przemówienie a po godzinie już ich nie ma. Jak już jest po wszystkim, Słubice i most znów powracają do swej dawnej roli, na ulicach znów pojawiają się "mrówki” a na moście kwitnie szmugiel."

Bardziej niż symbolicznego mostu ten region pogranicza potrzebuje symbolu, który byłby źródłem inspiracji i bodźców do rozwoju, warsztatem i miejscem praktycznych wskazówek. "Pogranicze", zgodnie mówią Wóycicki i Kotula, "potrzebuje takiego Strasburga." Żadne inne miasto nie nadawałoby się do tej roli tak dobrze jak właśnie Szczecin. Bilans polsko-niemieckiej współpracy, jak go widzą Wóycicki i Kotula, w porównaniu z codziennością na granicy niemiecko-francuskiej już teraz wypada całkiem nieźle. W niemieckim Ueckermünde istnieje polski ogród zoologiczny, poza tym jest też szczeciński zamek i opera, z oferty których w sposób oczywisty korzystają także Niemcy, jest Teatr Kana, jedna z najlepszych polskich scen autorskich, który współpracuje z pałacem w Bröllin. W Szczecinie jest też Książnica Pomorska, której instytucjami partnerskimi są biblioteki w Monachium i Berlinie, istnieje też współpraca między redakcjami tutejszych gazet a redakcjami gazet niemieckich, jest też mnóstwo stowarzyszeń, inicjatyw, projektów studenckich – krótko mówiąc wszystko, czego nie powinno zabraknąć w europejskiej metropolii na polsko-niemieckim pograniczu.

A pamiętacie pamiętny plebiscyt kandydatów do tytułu "Szczecinianina Stulecia", jaki w 2000 r. ogłosiła Gazeta Wyborcza? Jego wyniki były zaskakujące. Co prawda na pierwszym miejscu uplasował się Piotr Zaremba, pionier polskiego Szczecina, ale miejsce drugie i trzecie zajęli już dwaj Niemcy, Hermann Haken i Friedrich Ackermann. Pierwszy z nich zlecił budowę nazwanych jego imieniem Tarasów Hakena (Hakenterrasse), dzisiejszych Wałów Chrobrego, drugi z kolei był radcą budowlanym, zasłużonym dla rozwoju przestrzennego miasta, i aż do momentu przejęcia władzy przez nazistów nadburmistrzem Szczecina. To byli niegroźni Niemcy, jak podkreślano w Szczecinie po ogłoszeniu wyników plebiscytu, ale jednak przedstawiciele "niemieckiego charakteru" miasta.

Czy Szczecin tonie?

Jednak także w Szczecinie istnieje rozdźwięk pomiędzy europejskim entuzjazmem elit a codziennością zwykłych mieszkańców. Także i tu, w mieście z przyszłością, rośnie bezrobocie sięgające ostatnio 18 procent. W województwie zachodniopomorskim z jego wielkimi gospodarstwami rolnymi stopa bezrobocia wynosi nawet ponad 20 procent. Czyż jednak sami szczecinianie jesienią 2002 r. nie pokazali, jak widzą własne miasto w Europie? Nie jako przestrzeń zawieszoną między obu krajami, nie jako Strasburg przy polsko-niemieckiej granicy, lecz jako miasto przynależące do Polski. Czyż nie powierzyli prezydentury miasta Marianowi Jurczykowi, "bohaterowi Solidarności", prawicowemu populiście, który nie ukrywa, że jest "antyniemiecki"?

Czyż ostatnio magazyn Newsweek Polska nie opublikował tytułowego artykułu na temat Szczecina z nagłówkiem, który nie mógłby być dla miasta bardziej druzgocący: "Szczecin tonie". Przez lata, czytamy w tekście, miejskie inwesytycje były chybione a inwestorów zagranicznych odstraszano. Konkluzja magazynu Newsweek Polska brzmi: "Miasto z perspektywami, ale od wielu lat źle zarządzane. Zamiast zmienić ten stan rzeczy, miasto zapada w letarg."

W ostatnich latach w Szczecinie musiano przyjąć do wiadomości, że przyszłość nie jest sprawą geografii. Po II wojnie światowej i podpisaniu układu poczdamskiego Szczecin przypadł Polsce, ale jeszcze długo nie stał się polskim miastem. Dziś Szczecin jest miastem polskim, ale wciąż nie europejskim, wciąż jeszcze nie jest głównym centrum Europy regionów, w którą Niemcy pokładają tyle nadziei. Mimo tego Szczecin nie zatonie. Wybór Mariana Jurczyka należy interpretować nie tylko jako wsparcie dla nacjonalisty, lecz jako nauczka dla zbyt władczo panoszących się postkomunistów.

Z kolei za zbyt zachowawczą polityką wobec zagranicznych inwestorów skrywa się stary lęk przed wykupem ziemi, wciąż tu jeszcze obecny, niezależnie od faktu, że mieszkańcy miasta oddając swój głos w plebiscycie na "Szczecinianina Stulecia" czy też w referendum przedakcesyjnym już dawno orzekli inaczej. W tej wewnętrznej sprzeczności, podobnie jak we fragmentaryczności oblicza miasta na starówce, tkwi nie tylko problem, lecz także szansa. Rzadko zdarzało się, by dwa wydarzenia, jakimi był wybór Jurczyka i fundamentalna krytyka płynąca ze stolicy, nawet jeśli była tylko ocena dziennikarki stołecznego magazynu, tak bardzo poruszyły mieszkańców Szczecina.

W szczecińskich gazetach tygodniami toczyła się na ten temat debata, powoływano nawet inicjatywy zmierzające do odwołania Jurczyka, spierano się też o to, czy miasto rzeczywiście jest aż tak źle rządzone. To właśnie potencjał, jakim jest społeczeństwo obywatelskie, stanowi nadzieję na europejską przyszłość tego miasta o słowiańskim rodowodzie, niemieckiej historii i polskiej teraźniejszości. Być może dzięki Europie to miasto kiedyś rzeczywiście stanie się Starsburgiem pogranicza nad Odrą i Nysą. "Dialog Niemców i Polaków", mówią z przekonaniem Kazimierz Wóycicki i Andrzej Kotula, "odbywa się nie tylko między elitami, a więc Berlinem a Warszawą". Ten dialog musi się zadomowić także w społeczeństwie, tylko tak można poszerzyć przestrzeń dialogu. "To poszerzenie możliwe jest tylko na pograniczu, gdzie po obu stronach granicy istnieje żywo reagująca, skłonna do udziału w codziennym dialogu, pozbawiona obojętności opinia publiczna."

Z niemieckiego przełożył Marcin Wiatr


DRUCKVERSION
nach oben