polski1988. Fragment powiesci

Teaser
DRUCKVERSION Co za rok

Ja, rewolucyjny romantyk? Pokręciłem głową. Takiego komentarza do pierwszego maja jeszcze w życiu nie słyszałem. Nie pamiętam, czy powiedziałem wtedy: Jesteś szalona. Ale na pewno to pomyślałem. Fragment powieści "1988"

UWE RADA

Dlaczego teraz zwraca się do mnie przez "Pan"? Czy w ogóle kiedyś mówiła do mnie w ten sposób? Co też jej nagle strzeliło do głowy? Na siedzeniu pasażera obok mnie leży ten list. List od niej. Naciskam lekko hamulec, włączam bieg na czwórkę, sięgam po kopertę. Z przodu widnieje moje nazwisko, a jej, małymi literami, na odwrocie. Między nasze imiona wciśnięte są dwie gęsto zapisane kartki.

Czy czegoś nie zauważyłem? Przegapiłem jakiś znak, który zdradziłby mi ten sekret, dlaczego napisała do mnie właśnie teraz, po tak długim czasie? Kochany Janie, czy Pan pamięta? Kochany Janie, dwa słowa, które bez ostrzeżenia trafiają mnie w serce i w mgnieniu oka rozlewają swą słodką truciznę. A potem, można by rzec – jako antidotum na zatrucie – pada to oficjalne "Pan". Odkładam kopertę z powrotem i znów wrzucam wyższy bieg. Jakżeby śmiała przypuszczać, że mógłbym już nie pamiętać? I do czego potrzebuje dystansu, jaki tworzy tym "Panem"? Czy nie wystarczy jej dystans stworzony przez czas?

Za kwadrans będę na granicy. Właśnie kilka śnieżynek opadło na przednią szybę. Puchate, tańczące w powietrzu płatki śniegu, które po dotknięciu szkła w mig zmieniają się w krople brudnej wody i giną pod piórem wycieraczki. Jaka jest nasza prawdziwa postać, spytała mnie kiedyś i opowiedziała o przystojnym chłopaku, którego twarz po ciężkiej chorobie zniekształcona została przez blizny. Przedtem kobiety lgnęły do niego jak do miodu, wyjaśniła. Czego w nim szukały? Jego jasnego czoła? Czy też tego, co skrywało się pod tym czołem? Ale tego nie wiedział wtedy i on sam, gdyż do tego momentu wszystko przychodziło mu gładko. I nagle przyjaciele przestali go poznawać. I on także nie poznawał już samego siebie.

Nasz rok w Berlinie Zachodnim

Kochany Janie, czy Pan jeszcze pamięta? Co za pytanie. Czy naprawdę trzeba odpowiadać na takie pytania? Od tamtego roku minęło prawie trzydzieści lat. Od naszego roku w Berlinie Zachodnim. Ale skąd miałaby być pewna, że rzeczywiście będę pamiętał to wszystko, co się wydarzyło? Czy w ogóle umiałbym ją jeszcze rozpoznać? Jej głos, jej zagadkowy uśmiech, zmienny jak pogoda tamtego lata? Może i ona przeszła taką przemianę jak młody chłopak, o którym wtedy opowiadała. Ale kim by wtedy była? Tyle lat później? Oczywiście, ja też się zmieniłem po latach. Jestem kimś innym, może nawet kimś takim, do kogo lepiej mówić na "Pan" niż na "ty".

Na granicy nie ma już żadnej kontroli. A wtedy, kiedy nasz rok zbliżał się do końca, granica była silnie strzeżona. Groźne spojrzenia, raz w paszport, raz prosto w oczy. Wysiadać. Wyjąć bagaże. Nogi szeroko. Ręce na dach. Jeśli to ma być granica braterskiej przyjaźni, wyszeptałem, to chciałbym wiedzieć, kto tu jest Abel, a kto Kain. Wiola popatrzyła na mnie ze złością. Od razu zrozumiałem, że była tak samo zdenerwowana jak ja. Czy miała coś do ukrycia?

Co ja też właściwie o niej wiedziałem? Nawet to, co mi o sobie zdradziła, nie było wcale pewne.

Wiola, to potem z chęcią bym jeszcze za nią krzyknął, ty ciągle uciekasz. Jesteś wciąż nieuchwytna, nieważne, czy właśnie jesteś na ucieczce, czy też od niej odpoczywasz. Wiola uśmiechnęła się do pograniczników i opowiedziała im jakąś historyjkę. Kilka minut później mieliśmy z powrotem nasze paszporty.

Dziś ta granica to nic więcej jak tylko most przerzucony nad rzeką. Trzeba tylko zdjąć nogę z gazu, żeby wiatr z boku nie wiał zbyt silnie, i to wszystko. Co powiedziałaby dziś Wiola, gdybyśmy teraz, właśnie w tym momencie, jechali razem nad doliną rzeki? Cieszyłaby się z nowej wolności w Europie? Cieszyłaby się, że dawne marzenia wreszcie się spełniły? A może powiedziałaby, że granice tylko przesunęły się dalej? Że ludzie wszędzie tam, gdzie wyczerpali już zapas wzajemnych podobieństw, stawiają słupy graniczne – i że są w tym całkowicie ludzcy? Nie wmawiaj sobie bzdur, rzuciłaby może w moją stronę, przecież każdy z nas głęboko w środku jest żołnierzem stojącym na granicy. Do cholery, znów zaczynam, jak dawniej, rozmawiać z nią w swojej głowie.

Życie z drugiej ręki

Kochany Janie. A ty, Wiola? Jak obszedł się z tobą czas? Z Panią, Wiolu, jak się obszedł? Kochana Wiolu, nawet to "kochana Wiolu" zamiera mi na ustach. Nie wymówię tego, nawet w samochodzie, gdzie nikt mnie nie słyszy, nawet gdybym zaczął nagle wrzeszczeć: Kochana Wiolu? To by ci się podobało, nie? Udawać, że po prostu dalej jesteśmy w tym związku, który tak nagle zakończyłaś. Że jesteśmy razem w naszej koszmarnej, fantastycznej podróży do Polski. Albo podczas naszej pierwszej rozmowy, wtedy na tylnym podwórku kamienicy na Kreuzbergu.

Kochana Wiolu. Zapomnij o tym. Już więcej nie owiniesz mnie wokół swojego paluszka. Już więcej nie zatrujesz mnie swoją trucizną. Kochana Wiolu, wynoś się do diabła, wynoś się do tych wszystkich twoich wieszczy i demonów, którymi w kółko mnie męczyłaś. Oczywiście, chodziło tylko o poezję, o życie z drugiej ręki. Tak jak te wszystkie twoje piękne zdania, które okazywały się cytatami. Albo dialogi przeprowadzane na próbę, bo wpierw chciałaś sprawdzić, czy oprą się rzeczywistości. Przed czym uciekałaś? Przed czym Pani uciekała?

Nie, także ta "Pani" nie przeszłaby mi przez usta. Jak się Pani czuje, Wioletto? To może mógłbym powiedzieć kiedyś, przy naszym pierwszym spotkaniu. Padało wtedy przez cały dzień, ale wczesnym wieczorem kilka promieni słonecznych przedarło się przez chmury i nagle zrobiło się nieprzyzwoicie gorąco. Mogę, spytała wskazując na mój woreczek z tytoniem. Jasne, czemu nie, odpowiedziałem, coś tam, co rzuca się w odpowiedzi, kiedy zaczepia cię obca kobieta.

Wydaje mi się, że siedziałem wtedy w ogródku piwnym tej knajpy na podwórku, na występie muru, który właśnie wysechł w promieniach słońca. Między nogami postawiłem butelkę piwa, w palcach skręcałem tabakę. Byłem tu umówiony z ziomalami, z którymi mieszkałem, ale Mats i Kalle kazali na siebie czekać. Miałem nadzieję, że nie wpadli w jakieś zamieszanie z policją. Dwa dni wcześniej Mats opluł podobno urzędnika i wzięli go na komendę. Po dwóch godzinach wypuścili go. Nawet nie chcieli ode mnie odcisków palców, marudził następnego ranka przy kuchennym stole. Na to Kalle postawił przed nim flaszkę jabola.

Co to jest, chciał wiedzieć Mats. Słaby łup, odpowiedział Kalle, więcej nie dało się nic zwinąć w sklepie Hoffmanna.

Historie o Pierwszym Maja, ciągle je sobie powtarzaliśmy. Kiedy patrzę wstecz, widzę uśmiech na mojej twarzy. Czy nie czuliśmy się wtedy bardzo ważni, wtedy, na tej wyspie zwanej Berlinem Zachodnim? Chcieliśmy ruszyć z posad bryłę świata, a co z tego na końcu wyszło? Flaszka z jabolem. Co za czasy. I co za rok. Ostatni rok w przededniu epokowych przemian, wyjaśnił mi kiedyś jakiś przemądrzalski, stoi zawsze w cieniu historii. Ale ja nie jestem tego tak pewny. Pewnie historycy są po prostu zazdrośni, bo nic do nich nie dotarło z tych epokowych przemian. Czy można coś zarzucić latom, tak jak ludziom?

A teraz jestem po drugiej stronie granicy, która już przestała nią być. Co by powiedziała teraz Wiola? Wiola, która wtedy, w tamten wtorkowy wieczór obsłużyła się moją tabaką i powiedziała w swoim zabawnym niemieckim: Palisz ostre zioło. Potem sama zwinęła sobie skręta z tego ostrego zioła i siadła obok mnie na murku. Dopiero w tym momencie odwróciła się w moją stronę. Była dość wysoka i szczupła. Brązowe, prawie czarne włosy związała wysoko na głowie w koński ogon, który zwisał nieco z boku.

Nie wiem, w co była ubrana, ale jednego nie zapomnę. Jej buty, szpilki, były krwistoczerwone. Nie mam nic przeciwko krwistoczerwonym butom, ale jaskrawe buciki nie były dobrze widziane tutaj, w tym podwórku. A już na pewno nie czerwone szpilki. To znaczy nie w tym sensie, że ktoś miałby coś przeciwko. Po prostu nikt tutaj czegoś takiego nie nosił. Albo chodzisz na bosaka, albo szurasz w sandałach, albo twoje nogi wystukują rytm w ciężkich skórzanych glanach. Krwistoczerwone szpilki mogły nosić sobie laski na Kudammie. Ale nie ktoś u nas na Kreuzbergu, w alternatywnym Mehringhof.

Dlaczego jej tego nie powiedziałem? Bo nie chciałem sobie popsuć zabawy już na samym początku? Czy coś się stało, zaśmiała się. Ugryzłem się w język i pokręciłem głową.

Rewolucyjny romantyk

Kiedy myślę dziś o knajpie w Mehringhof, przypominam sobie głównie twarze. Te dwa typy za barem, jak Flip i Flap, jeden wielki, drugi niski, pochylony. Obaj spędzili kilka lat w kiciu, nie powiem, wtedy robiło to na mnie duże wrażenie. Albo ten gość, który sprzedawał gazetę taz, zawsze od ucha do ucha uśmiechnięty punk, który zjawiał się punktualnie o dziesiątej wieczór i oferował świeżo wydrukowane numery. Tego wieczoru, kiedy po raz pierwszy spotkałem Wiolę, wyrwaliśmy mu gazetę z rąk. W tych dniach po Pierwszym Maja zawsze czytaliśmy taz.

Wtedy opowiedziałem Wioli, co się u nas wtedy wyrabiało w Mehringhof. Jak demonstranci sformowani w czarny blok obrzucili kamieniami policyjną sukę na Lausitzer Platz. Jak wtedy psy rzuciły się do ataku przeciw ludziom zebranym na placu na festynie ulicznym. Kilka osób uciekło, żeby się schować w klatce wejściowej w naszym domu.

Było jak na wojnie, powiedziałem do Wioli, rzuciłem sprzedawcy taz porozumiewawcze spojrzenie i wcisnąłem mu w rękę markę dwadzieścia. Tutaj, sama sobie poczytaj, pokazałem jej nagłówek: 1 maja: bilans jednej księżycowej nocy. Tysiąc pięćset psów zwinęło do aresztu sto trzydzieści cztery osoby, oburzałem się głośno, ale Wiola patrzyła tylko na mnie z cichym zdziwieniem. O, widzę, że z ciebie to prawdziwy rewolucyjny romantyk, zakpiła, patrząc na mnie wyzywająco.

Ja, rewolucyjny romantyk, ha, zaśmiałem się i powiedziałem z przechwałką w głosie, że pierwszego maja jestem raczej nastawiony bojowo niż romantycznie. Romantyczność jest dobra na czasy bez policji. Nieporuszona tym Wiola zmarszczyła czoło i wyjaśniła, że w polskim romantyzmie męczennicy mają status bohaterów. Męczennik, który walczy za wolność Polski, może wbiec pod grad kul wroga, i nie jest ważne, czy ma to jakąś szansę powodzenia czy nie. A co ja mam do tego, spytałem wtedy. No a to, co robiłeś pierwszego maja, czy to nie jest nic innego, jak z pełną świadomością staczać się w klęskę, odpowiedziała kręcąc głową. Czego ty chcesz, chcesz przejść do historii jako męczennik?

Pokręciłem głową. Takiego komentarza do pierwszego maja jeszcze w życiu nie słyszałem. Nie pamiętam, czy powiedziałem wtedy: Jesteś szalona. Ale na pewno to pomyślałem.

(...)

Rankiem 3 czerwca 1988 roku czekałem na Wiolę na stacji kolejki miejskiej przy Yorckstraße. Pogwizdując radośnie pod nosem przekładałem z ręki do ręki koszyk przygotowany na piknik. Włożyłem tam chleb, ser i pomidory, a oprócz tego butelkę czerwonego wina, dwie szklanki i korkociąg. Koc schowałem do plecaka.

Nawet nie musiałem długo czekać, bo Wiola była punktualna. – Hej ty! – zawołała, kiedy zobaczyła mnie pod dworcem. Podbiegła do mnie, postawiła na ziemi skórzany plecak i objęła mnie z całej siły. – Hej ty… – wyszeptałem jej prosto do ucha i odstawiłem swój koszyk. – Masz ochotę na coś specjalnego? – Uniosła wzrok i skinęła głową, nie wypuszczając mnie z objęć. Czułem miękkość jej włosów, czułem jej zapach, delikatnie trzymałem jej twarz w swoich dłoniach. Potem lekko odsunąłem ją od siebie i popatrzyłem w jej zielono-piwne oczy. Błyszczały jak gwiazdy.

To ja zaproponowałem jej spotkanie na stacji Yorckstraße. Chciałem pokazać Wioli jedno z moich ukochanych miejsc w Berlinie. A od stacji nie było daleko do mojej prywatnej, zachodnioberlińskiej krainy łagodności. OK, musimy co prawda przejść przez stare torowiska i przedrzeć się przez gęste krzaczory. Ale po niecałej godzinie dojdziemy do południowej części miasta, do tego bajkowego lasu, który rozpanoszył się na nieczynnych torach między stacjami Papestraße i Priesterweg. Magiczna przestrzeń pełna czaru i mocy, zaklęty fragment dawnej przeszłości. Na pewno spodobałoby się tutaj także i temu Adamowi od Wioli.

– Ładnie wyglądasz – powiedziałem, kiedy odsunęliśmy się od siebie. Oczywiście, na nogach miała te swoje czerwone szpilki. Na szerokie spodnie z batikowego materiału narzuciła prostą tunikę z krótkimi rękawami. Szczupłą szyję ozdabiał błyszczący sznur korali. Wyglądała obłędnie. Spytałem, czy mam jej coś ponieść. – Nie, nie mam za wiele rzeczy – powiedziała i pokazała plecak, który nosiła zamiast torebki. – Coś do ubrania, butelka wina i korkociąg. – Ja też mam wino i korkociąg – zaśmiałem się – a do tego trochę chleba i sera. No i koc. – No to świetnie – powiedziała, odstawiła plecak, rozłożyła ręce na boki i zakręciła się w radosnym piruecie. – Dokąd idziemy? – To niespodzianka – odpowiedziałem. – Ale to twoje ulubione miejsce, prawda? – spytała, rysując prawą dłonią znak zapytania w kierunku błękitnego nieba. – To jest miejsce stworzone do tego, czego sobie życzymy – zawyrokowałem. Wiola wciągnęła głęboko powietrze i spytała: – No, to na co czekamy? –

Poniedziałek był bardzo gorący. Kto tylko mógł, chował się dziś w cieniu. Kiedy przerzuciliśmy plecaki przez ceglany mur pomiędzy przęsłami wiaduktów na Yorckstraße, kiedy splotłem dłonie, żeby podsadzić Wiolę do przejścia górą przez mur, poczułem się nagle lekki i wolny jak ptak. Jak wdrapaliśmy się na nasyp, to otrzepaliśmy rzeczy i chichotaliśmy jak dzieciaki. – Szczyt zdobyty – powiedziałem – a teraz marsz przez dżunglę. – Wiola przedzierała się bez słowa skargi przez krzaki jeżyn, przez zardzwiałe tory i zwrotnice, wypatrując dziur w ziemi pod słupami sygnalizacyjnymi i unikając korzeni drzew, które szybko mogły stać się wnykami dla jej stóp. W końcu zdjęła z nóg szpilki, żeby ich zupełnie nie zniszczyć, i poszła dalej boso. Niezależnie od tego, co dziś myślę o Wioli, wiem jedno – dziewczyna miała klasę.

I nagle stanęliśmy u wejścia na polanę. Otwarła się przed nami jak fatamorgana. Wiola wbiegła na łąkę i zaczęła biegać wokoło jak samolot. Ja zaś poszukałem miejsca na piknik i rozłożyłem koc w cieniu wyrośniętych robinii. Zadowolony z siebie usiadłem pod drzewem, oparłem się o pień i chyba zamknąłem oczy, a może nawet trochę się zdrzemnąłem, kiedy nagle po szuraniu trawy poczułem, że zbliża się Wiola. Miałem zamknięte oczy. Serce zabiło mi szybciej. Chyba pochyliła się nade mną, bo czułem jej oddech, ale mimo to nie ruszyłem się z miejsca. Nagle zrozumiałem, na co liczyłem w skrytości ducha. Wiola położyła mi dłonie na oczach. Wciągnąłem głęboki oddech. – Co widzisz? – zapytała. – Nic nie widzę – zaśmiałem się. – No jak – upierała się – przecież musisz coś widzieć. – No to powiem ci, co mógłbym widzieć, gdybym nie miał zamkniętych oczu i gdybyś nie trzymała mi rąk na czole, powiedziałem. A więc widziałbym przepiękną twarz, widziałbym cudowne błyszczące oczy i widziałbym usta, które ciągle próbują zadawać mi zagadki, ale dusza, która mówi przez te usta, nagle zaniemówiła, tak więc ta, którą widzę i której nie widzę, pozostaje niema. –

– Potrafisz być bezczelny – powiedziała Wiola i zdjęła ręce z mojej twarzy. Usiadła koło mnie i zaczęła grzebać w swoim plecaku. – Co tam masz? – spytałem. Trzymała w ręku cienki tomik, przekartkowała parę stron i zaczęła czytać na głos. – Znasz to? – zapytała, i zaczęła recytować:

Nieszczęśliwy, kto próżno o wzajemność woła,

Nieszczęśliwszy jest, kogo próżne serce nudzi

– Chyba ktoś jest nieszczęśliwie zakochany – zgadywałem. – Kto to napisał? – Adam, odpowiedziała – to jeden z jego sonetów odeskich. – Przełknąłem ślinę. I znowu ten Adam. Zawsze, kiedy już mogliśmy się do siebie zbliżyć – przyszło mi nagle do głowy – ona wyciągała tego Adama jak królika z kapelusza. Wciskała jego słowa między moje i jej usta, i wszystko, co mogliśmy potem powiedzieć, brzmiało nagle tak szaro, smutno, codziennie, kompletnie bez smaku – jak stary, wyświechtany cytat. Po co był jej w kółko potrzebny ten jej romantyk, skoro sami mieliśmy wystarczająco dużo własnych słów?

– Czym jest dla ciebie ulubione miejsce? – spytała Wiola, kiedy zapakowała Adama z powrotem do plecaka. – To miejsce, gdzie jesteś całkowicie sobą – odpowiedziałem bez cienia ironii. Pewnie liczyłem się z tym, że znowu zamieni mnie na swojego Adama. – To jest miejsce, którego nikt ci nie może zabrać. Miejsce, które nosisz głęboko w sobie, i które daje ci siłę, z której możesz czerpać, kiedy znajdziesz się w dołku. –

– No to dlaczego chcesz się podzielić swoim miejscem właśnie ze mną? – spytała Wiola. Nie spodziewałem się takiego pytania. Ociągałem się z odpowiedzią. – Może dlatego – zacząłem, – bo chciałbym, żebyś w takim miejscu popatrzyła na mnie innymi oczami – powiedziałem w końcu. – Może trochę moimi oczami. – A jeśli nie umiałabym widzieć tego, co ty? – dopytywała się dalej. – Czemu o to pytasz? – powiedziałem i wyprostowałem się. Wiola siedziała koło mnie, ale jej wzrok tylko się po mnie ślizgał i szedł gdzieś daleko. – Bo mnie to obchodzi – rzekła z jakąś bezradnością w głosie i ciągle patrzyła gdzieś w przestrzeń. Nagle wstrząsnął nią jakiś dreszcz. – Pomóż mi, pomóż mi ciebie zrozumieć – wykrzyknęła i zaczęła mnie szarpać. – To może wtedy zrozumiem mojego Adama i siebie samą! – Byłem przerażony. Jej głos załamał się nagle jak głos małej dziewczynki, i tylko jej oczy, w które ciągle patrzyłem, to były smutne oczy dorosłej kobiety, która nie płakała, bo straciła wszelką nadzieję, tylko ponieważ wiedziała, że to ona była tą, która niszczyła nadzieje innych ludzi.

Uwolniłem się z jej objęć. – Jeśli nie można podzielić się z inną osobą takim miejscem jak to, to znaczy, że eksperyment się nie udał – powiedziałem, nieco głośniej, niżbym chciał. – I może potomni będą musieli wysłuchiwać wtedy sonetów, na które z całą pewnością nie mieli ochoty. – Teraz jesteś na mnie zły – zaprotestowała Wiola. – Nie jestem zły – powiedziałem, ale trochę wkurzony. – A co, myślałeś sobie może, że ze mną pójdzie ci jak po maśle? – spytała Wiola i pokręciła głową. – Tak, jak to sobie wyobrażałeś w swoich ciemnych, niespokojnych snach? Że raz dwa, gwizdniesz na mnie, przytkniesz palcami, i już będę leżeć koło ciebie i za tobą wzdychać? – Bzdura – powiedziałem i spytałem, na co tak się patrzyła przed chwilą. – Na las – powiedziała. – Patrząc z perspektywy lasu, polana jest obietnicą. Ale kiedy staniesz na polanie, zaczynasz tęsknić za ciemnym lasem. – To znowu Adam? – spytałem. – Nie – zaśmiała się – teraz to Wiola.

Poszedłem się odlać. Kiedy wróciłem na łąkę, zebrałem w sercu całą odwagę i spytałem Wioli, czy ma chłopaka. Zaczęła się śmiać. – Nie musiałeś wcale długo czekać, żeby wrócić do tematu – powiedziała, kiedy się znów uspokoiła. Wstała z ziemi i poprawiła gumkę we włosach. Potem spakowała swoje rzeczy. Nieotwarta nawet butelka czerwonego wina zniknęła w głębi plecaka. – No i jak, masz chłopaka czy nie? – nalegałem na odpowiedź, siląc się na wymęczony uśmiech. – Żebym mogła ci odpowiedzieć, musisz mi wyjaśnić, co to znaczy chłopak – powiedziała.

Wiola zawsze była dobra w unikach. Ale nie dałem się zmylić, tutaj, na tej polanie, do której, tak czułem w tej chwili, coraz bliżej podchodził ciemny las. Wciągnąłem głęboko powietrze do płuc i powiedziałem sobie w myślach, że teraz to i tak jest mi wszystko jedno. W takich momentach nie ma już odwrotu, można tylko uciekać do przodu. – A więc dobrze, więc teraz powiem ci to dokładnie i w szczegółach. Czy jest jakiś mężczyzna, z którym dzielisz swoje myśli i swoje łóżko? –

Wiola podeszła do mnie bliżej, stanęła tak, jakby mi prawie groziła i głęboko odetchnęła. – Pierwsze pytanie, odpowiedź brzmi nie – powiedziała silnym głosem. – Dlaczego miałabym dzielić swoje myśli tylko z jednym facetem. – A drugie pytanie? – powtórzyłem, czując, że miękną mi kolana. – Także nie – powiedziała Wiola. – Nie chodzę do łóżka z jednym facetem, tylko z każdym, który mi się podoba.

Tłum. Magdalena Izabella Sacha


DRUCKVERSION
nach oben
Die Adria 1988. Roman

Zakochany Berlińczyk
"Pisał o Niemnie, Odrze, Adriatyku. Nauczył się też języka polskiego, by w oryginale czytać Świetlickiego, Bator i Parys. Ale teraz Uwe Rada, niemiecki dziennikarz z Berlina, postanowił opowiedzieć historię miłosną." (Wywiad na goethe.de)

"1988" bei Cosmo im WDR
Polsluchaj rozmowy z Uwe Rada (po polsku).